Dzieciaki w okularach – „Dennou Coil”

7165851.3Zaginione perełki

Właściwie w każdym sezonie zdarza się, że powstanie ponadprzeciętne anime, które jednak nie wzbudza takiego entuzjazmu wśród widzów jak kolejna przygodówka, shounen-tasiemiec czy nowa odsłona popularnej serii. Takie ambitniejsze pozycje zazwyczaj giną w natłoku innych sezonowych objawień, lepiej dostosowanych do gustów szerszej publiczności. Nawet jeśli zbierają pozytywne recenzje, specjalnie się już o nich potem nie pamięta, a tylko nieliczni amatorzy wyróżniających się serii od czasu do czasu po nie sięga. Tym samym, blask takiej zagubionej perełki oglądają tylko ci, którzy jakimś cudem się o niej dowiedzą. Niniejszym więc zaznaczam istnienie takiej właśnie perełki wśród anime z roku 2007, a jest nią „Dennou Coil”.

Cybernetyczny Plac Zabaw

Akcja anime ma miejsce w przyszłości, w mieście Daikoku, do którego wraz z rodzicami i młodszą siostrą Kyouko przeprowadza się Okonogi Yuuko. Daikoku jest swoistym centrum technologicznym, w którym swego czasu dynamicznie rozwijała się rozszerzona rzeczywistość, umożliwiająca posiadaczom specjalnych okularów coil_cover1łączenie ze sobą dwóch światów – realnego i wirtualnego. Nowoczesna sieć stała się szczególnie popularna wśród dzieci, które przy jej pomocy nie tylko bawiły się ze swoimi dennou pet, czyli cyfrowymi zwierzakami, ale także rozwijały umiejętności hakerskie. Także Yuuko posiada swoje okulary i zwierzątko, pieska Densuke, prezenty od dziadka, który mieszkał w Daikoku, w domu obecnie przekształconym w sklep przez babcię dziewczyny, zwaną Megabaa. To właśnie w tym domu ma zamieszkać reszta rodziny Okonogi. Jak się okaże, dla samej Yuuko nie będzie to nostalgiczny powrót do miejsca pełnego wspomnień z dzieciństwa, a raczej okazja do zmierzenia się z mrocznymi tajemnicami miasta. W dziwnej, a czasami wręcz przerażającej cyberprzestrzeni Daikoku, rządzonej przez systemy antywirusowe – groteskowych Satchii, dziewczyna będzie zmuszona do rozwikłania zagadek ginących zwierząt,  Nielegalnych, niepokojących wypadków, którym ulegają dzieci w cybernetycznych okularach, hakerki z prawdziwego zdarzenia, Amasawy Yuuko, a także tych związanych z wydarzeniami z jej własnej przeszłości.

Spacerkiem, a potem na łeb, na szyję

Początkowe odcinki „Dennou Coil” jednak wcale nie sprawiają wrażenia, jakoby coś takiego miało się dziać w przyszłości. W rzeczywistości dają one raczej mylne wyobrażenie o całości. Utrzymane są w lekkim tonie, sugerującym, że anime może okazać się raczej przyjemną przygodówką, choć z pewnością niekonwencjonalną z racji na niesamowicie złożony świat przedstawiony. Jedynie nieliczne incydenty, zawiązki przyszłych wydarzeń i delikatnie zasugerowane istnienie pewnych tajemnic związanych z Daikoku i obiema Yuuko, pozwalają sadzić, że widza czeka jednak coś więcej niż dwadzieścia sześć odcinków wypełnionych spektakularnymi pojedynkami hakerów i drobnymi utarczkami z Satchii. Te sugestie wystarczają, by zaintrygować i zatrzymać przed ekranem oglądającego. Tym bardziej, że początek anime wcale nie jest wypełniony fillerami, ale, choć powoli, akcja się w nim rozwija. Prawdziwy przestój następuje mniej więcej po dziesiątym odcinku, gdy faktycznie kolejne odcinki tracą związek z głównym nurtem fabuły. Mogą one zniechęcić niektórych do oglądania, z drugiej strony jednak są lekkie i dosyć przyjemne, a poza tym takich fillerów nie ma dużo. Na tych zaś, którzy wytrwają, czeka niespodzianka, a czy miła, czy niemiła, niech każdy zdecyduje sam.

Dennou.Coil.600.1082387

Mniej więcej w połowie serii następuje ogromny przeskok, nie tylko w tempie akcji. Także nastrój anime zmienia się diametralnie. Atmosfera staje się coraz gęstsza, a napięcie rośnie. Niektóre tajemnice się rozwiązują, inne zmierzają ku rozwiązaniu, ale z każdą kolejną „wiadomą” pojawiają się kolejne niewiadome. Ta część „Dennou Coil” robi naprawdę duże wrażenie. Pozbawiona jest niepotrzebnych dłużyzn, konsekwentnie dąży do rozwiązania głównych wątków, pozwalając widzowi stopniowo na poznawanie nowych elementów układanki. Twórcy unikają przy tym chaosu i choć fabuła faktycznie jest bardzo skomplikowana, a niektóre jej składowe może być trudno zrozumieć niezaznajomionym z fachowymi pojęciami związanymi z rozszerzoną rzeczywistością, to jednak po seansie ostatniego odcinka widz ma jako tako jasny obraz sytuacji. Dodatkową zaletą tych odcinków jest klimat, tajemniczy, miejscami wręcz mroczny, wywołujący niekiedy poczucie zagrożenia. To, co dzieje się na ekranie faktycznie trzyma w napięciu, także właśnie dzięki tej niesamowitej atmosferze cyberprzestrzeni Daikoku, na którą poza samą historią silnie wpływa także oprawa graficzno-muzyczna.

   Chłopski rozum zdegradowany

Mimo że od strony fabularnej „Dennou Coil” jest z pewnością wybitnym, także dzięki temu, że twórcy znaleźli złoty  środek pomiędzy skomplikowaną historią a chaotycznym zlepkiem wydarzeń ze sobą niepowiązanych, to jednak chwilami trudno było mi zrozumieć wszystko to, o czym mówiły postacie, a to za sprawą fachowym terminów, jakimi się posługiwały. Jestem w stanie uwierzyć, że dzieci w tak dużym stopniu zainteresowane rozszerzoną rzeczywistością mogły znać takie terminy i wcale nie o tym chcę pisać. Problem leży w tym, że widz już niekoniecznie musi dysponować taką wiedzą i może mu to faktycznie przeszkadzać w oglądaniu. Z jednej strony, godnym podziwu jest, jak bardzo dopracowany został świat przedstawiony w „Dennou Coil”, z drugiej strony jednak zawęża to krąg potencjalnych odbiorców, gdyż rezygnują ci, którzy nie lubią oglądać czegoś, co nie do końca rozumieją. W zasadzie nie musi być to wada, wszystko zależy od widza. Ja czerpałam sporą przyjemność z oglądania, mimo tego, że czasami miałam problem z dotarciem do sedna sprawy właśnie z powodu niektórych określeń. Ogólny jednak ogląd na całą historię można sobie wykształcić bez rozumienia wszystkich technicznych zawiłości.Ureshii_Dennou_Coil_-_10_1280x720-H264-AAC_27ADE548.mkv_snapshot_13.15_2011.08.28_22.36.44

Od szczegółu do ogółu

Skoro wspominałam już o świecie przedstawionym, wypadałoby nieco rozwinąć ten wątek. Nie nazbyt jednak, by nie zdradzić zbyt wiele. Jest on z pewnością jednym z największych atutów „Dennou Coil”, nawet jeżeli nie każdy widz jest w stanie zrozumieć zasady, na jakich działa cyberprzestrzeń. Z pewnością jest on jednak warty uwagi, także dla amatorów science-fiction, do której to grupy, by być szczerym, zaliczam siebie.

Sam pomysł rozszerzonej rzeczywistości, sieci, z której korzystanie umożliwiają specjalne okulary, nie jest może zbyt nowatorski. O podobnym fenomenie pisał chociażby Rafał Kosik w swojej serii dla młodzieży „Felix, Net i Nika”, tylko że wtedy zamiast okularów używano komplantów. Im bardziej jednak zagłębiamy się w szczegóły cyberprzestrzeni w „Dennou Coil”, tym lepiej dostrzegamy, jak złożony i zarazem niesamowity jest ten świat. W tym przypadku nie można poprzestać na pisaniu o cyfrowych zwierzątkach, bezprzewodowej telefonii czy nawet o hakerskich zapędach uczniów podstawówki. „Dennou Coil” nie ogranicza koncepcji cyberprzestrzni do marzeń o połączeniu wirtualnego z rzeczywistym, życiu w świecie, w którym tworzenie nie stwarza żadnego problemu dla człowieka. Widz ma także okazję poznać drugą stronę medalu, to, co kryje się pod powierzchnią rozszerzonej rzeczywistości. Należałoby wspomnieć tu przede wszystkim o tajemnicy nielegalnych, kirabugów, Michiko-san czy Niestabilnej Przestrzeni. A ponieważ postęp fabuły jest tu bardzo ściśle związany z odkrywaniem świata przedstawionego, widz może być pewien, że dana mu zostanie okazja do podziwiania tej misternej i niesamowitej konstrukcji.

Dzieciństwo sielskie, anielskie

Wysoko cenię sobie czas spędzony z „Dennou Coil” także ze względu na bohaterów anime. Wszystkich tych, którzy obawiają się infantylności czy spłycenia jakichś wątków ze względu na dziecięce postacie, w tym momencie wyprowadzam z błędu – to anime jest o dzieciach, ale już niekoniecznie dla dzieci. Pragnę przy tym zaznaczyć, że wielu bohaterów innych „poważniejszych” serii zachowuje się o wiele bardziej dziecinnie niż bohaterowie „Dennou Coil”. Po kolei jednak.

Jako pierwszą poznajemy Okonogi Yuuko, zwana przez przyjaciół Yasako (z którym to imieniem wiąże się ciekawa historia), protagonistkę całej serii. Yasako jest spokojną, sympatyczną i wrażliwą dziewczyną. Z pewnością sprawia wrażenie rozsądniejszej od swojej przebojowej przyjaciółki Fumie. Dba o rodzinę i jest z nią bardzo zżyta. Jak każde dziecko ma swoje problemy, te mniejsze i większe. Chociaż jest otwarta na innych ludzi i chętnie zawiera przyjaźnie, to jednak w przeszłości kryje bolesne doświadczenia z tym związane. Co najważniejsze, jest po prostu ciepłą, wiarygodną i ludzką bohaterką.

Drugą ważną dla fabuły bohaterką jest Amasawa Yuuko, którą ochrzczono Isako. Jest to postać od początku owiana tajemnicą. Daje się poznać jako bardzo zdolna hakerka, której cele nie są do końca znane. Wydaje się być o wiele dojrzalsza od swoich rówieśników. Unika bliższych kontaktów z ludźmi, na świat patrzy sceptycznie, wręcz cynicznie, a w sercu kryje bolesną ranę, której nie pozwala się zabliźnić.

Poza tą dwójką jeszcze wielu innych bohaterów ma znaczący wpływ na fabułę. To, według mnie, kolejna zaleta „Dennou Coil”. Poznajemy wiele postaci drugoplanowych jak młodsza siostra Yasako, Kyouko, jej przyjaciółka Fumie, nieustannie sprzeczająca się z przywódcą Klubu Hakerów, Daichim, a także cichy i spokojny Haraken, członek agencji detektywistycznej założonej przez Megabaa (do której należą także Fumie i Yasako) oraz jego ciotka. Oczywiście poza nimi na ekranie przewija się wielu innych ciekawych bohaterów, bynajmniej nie płaskich czy irytujących, z tego czy innego powodu związanych z tajemnicami cyberprzestrzeni Daikoku.

Torii w świecie pikseli

Jedną ze składowych świetnego klimatu „Dennou Coil” jest, poza fabułą oraz muzyką, grafika. Muszę przyznać, że, oglądając tę serię w jakości niższej niż HD, czerpałam niemal o połowę mniejsza przyjemność. W tym przypadku nie wystarczy mówić o dopracowanych tłach, świetnie dopasowanej do historii kolorystyce czy grze światła idealnie oddającej nastrój chwili. dcoil-1Także przedstawienie poszczególnych elementów cyberprzestrzeni na ekranie warte jest uwagi.  Mgła, która otacza Niestabilną Przestrzeń czy sylwetki Nielegalnych robią wrażenie i potrafią wywołać u widza przyjemny dreszczyk emocji. Poza tym ciekawe jest, jak pokazano działanie metatagów czy innych sztuczek hakerów. I wreszcie jest Satchii, którego nie mogę porównać z niczym, co widziałam w jakimkolwiek anime, a którego „Boku Satchii” nie zapomnę chyba już nigdy. Jedynym, co mogłoby przeszkadzać potencjalnemu widzowi, są dosyć nietypowe projekty postaci, chociaż dla mnie stanowiły one raczej plus. Myślę zresztą, że łatwo można się do nich przyzwyczaić.

„Każdy kogoś szuka”

Napięcie tworzy także muzyka, która świetnie wpasowuje się w klimat serii. Wiernie towarzyszy wydarzeniom, powiem więcej, uczestniczy w opowiadaniu historii w podobnym stopniu, co narracja. Kilka utworów jest nawet na tyle niesamowitych, że wywołuje w widzu o wiele większy niepokój niż nieoczekiwane zwroty fabuły. Są przy tym tak fascynujące, że można ich słuchać już po seansie. Podobnie ma się z openingiem, którego słucha się z przyjemnością. Warto także zapoznać się z samym tekstem piosenki („Prism” Ikedy Ayako), świetnie oddającym główne myśli anime.

„Jeśli podążę tą ścieżką..”

Mogłabym napisać jeszcze sporo o „Dennou Coil”, które naprawdę mocno zapadło mi w pamięć. Ograniczę się jednak tylko do gorącego polecenia tego anime każdemu, kto poszukuje nietypowej i ambitnej pozycji, a komu nie będą przeszkadzać te nieliczne wady serii. Naprawdę, nie warto zrażać się kilkoma fillerami czy lżejszym początkiem, ponieważ potem jest już tylko ciekawiej.

animu.ru-dennou-coil-(1920x1200)-wallpaper-003

Hotarubi no Mori e

Takegawa Hotaru z utęsknieniem co roku czeka na wakacje, kiedy odwiedza swojego wujka na wsi. Powodem takiego stanu rzeczy jest Gin – chłopak, czy może raczej youkai (w zasadzie to coś pomiędzy), którego dziewczyna po raz pierwszy spotkała jako dziecko, gdy pewnego lata zabłądziła w pobliskim lesie zamieszkałym przez leśne duchy. Gin pomógł jej wydostać z boru, tym samym dając początek swojej przyjaźni z dziewczynką. Na tym przedziwnym youkai o wyglądzie srebrnowłosego chłopaka ciąży jednak potężne zaklęcie – gdy dotknie go człowiek, Gin zniknie. Hotaru dowiaduje się o tym w dość bolesny sposób, obrywając kijem po nieco nachalnej próbie rzucenia się chłopakowi na szyję. Dziewczynki nie zraża jednak jeden czy dwa guzy na głowie i wkrótce spotyka się z Ginem po raz kolejny. W ten sposób zawiązuje się między nimi przyjaźń, która przekształci się w bardzo silną i mającą duży wpływ na ich życie więź.

„Hotarubi no Mori e” jest filmem, który wielu widzom może się wydać zbyt spokojny, przez co nudny, dlatego ostrzegam: jeśli nie potrafisz choć na chwilę oderwać się od pędzącej na złamanie karku rzeczywistości lub zasypiasz, gdy bohaterowie zamiast okładać się czym popadnie i wykrzykiwać szczytne ideały do wtóru brzęku stali w spokoju łowią ryby, nie bierz się za oglądanie tego anime. Historia Hotaru i Gina nie obfituje w dramatyczne zwroty akcji czy przesadnie łzawe momenty. Jest za to pełna uroku i ciepła oraz słodkiego smutku – wszystko to zostało doskonale wywarzone i podane w formie pięknej opowieści, która być może nie zrzuci widza z krzesła, ale z pewnością poruszy tę wrażliwą strunę naszych dusz. Fabuła prowadzona jest powoli, a dużo czasu zostało poświęcone na przedstawienie codziennych zabaw Hotaru i Gina oraz ukazanie jak z upływem lat zmieniała się dziewczyna, a wraz z nią uczucie między bohaterami. Twórcy w sposób bardzo sugestywny, a zarazem subtelny i prosty ukazali relacje Hotaru i Gina, którzy stopniowo stawali się sobie coraz bliżsi i gdy tylko musieli się rozstać, nie potrafili myśleć o czymś innym, niż tylko o sobie nawzajem. Wątek romantyczny między głównymi bohaterami został poprowadzony perfekcyjnie – nienachalnie, aczkolwiek uczucie między Hotaru i Ginem jest wręcz namacalne. Często granica między silną przyjaźnią a zauroczeniem zaciera się, co tylko podkreśla niewinność i naturalność ich relacji.
Być może „Hotarubi no Mori e” nie jest specjalnie zaskakujące i nieprzewidywalne; w jakiś sposób widz przeczuwa, że zakończenie tej historii musi być właśnie takie, jednak do samego końca myśli, że być może będzie inaczej.

Ważnym elementem filmu jest świat youkai, w którym rozgrywa się duża część akcji. Jest on równoznaczny z Lasem Boga Góry – miejscem zamieszkania Gina i pozostałych leśnych duchów. Choć ten wątek nie doczekał się specjalnie dużego rozwinięcia, gdyż większa część anime poświęcona została Ginowi i Hotaru, to jednak szczególnie urzekła mnie sceneria festiwalu youkai.

Poza głównymi bohaterami trochę czasu dostaje właściwie tylko dziadek Hotaru i kilka innych youkai, jednak jest to nic w porównaniu z czasem poświęconym Ginowi i Hotaru. To właśnie uczucie, które rozwija się między nimi jest najważniejsze. W sposób widoczny wpływa ono na nich; zwykle radosna i energiczna Hotaru potrafi zamknąć się w sobie z tęsknoty do Gina, zaś on otwarcie mówi o tym, że w czasie jej nieobecności nie mógł przestać o niej myśleć, choć zazwyczaj sprawia on wrażenie skrytego. Bardzo sugestywnie została także ukazana kwestia zaklęcia nałożonego na Gina. Uczucie, które do siebie żywią sprawia, że bardzo chcieliby się dotknąć, muszą się jednak przed tym powstrzymywać, gdyż tylko dzięki temu mogą być razem. W tym przypadku wcale nie ujrzymy rzewnych łez wylewanych przez bohaterkę nocami z powodu takiego stanu rzeczy. Wystarczą ciche słowa, byśmy zrozumieli, jak bardzo Hotaru chciałaby dotknąć Gina.
Ogólnie rzecz biorąc, trudno nie polubić pary głównych bohaterów. Żywa i często ciekawska Hotary potrafi z miejsca zaskarbić sobie sympatię widza – zarówno jako dziecko, jak i jako licealistka. Gin natomiast wydaje się nieco oschły, jednak jedynie początkowo.

Tym, co doskonale podkreśla urok filmu jest oprawa wizualna. Kolorystyka jest świeża i miła dla oka, przez co widz może wręcz poczuć zapach lasu ukazanego z taką dokładnością. Tak zwyczajne ujęcie jak owad siedzący na korze drzewa może go zachwycić, dzięki czemu udzieli mu się nastrój anime. „Hotarubi no Mori e” jest prawdziwą ucztą dla oczu, która doskonale harmonizuje z opowiadaną historią. Podobnie ma się z muzyką, subtelnie podkreślającą to, co dzieje się na ekranie.

„Hotarubi no Mori e” z pewnością nie jest filmem, który można polecić wszystkim. Jeśli słodko-gorzkie okruchy życia Cię nudzą, nie sięgaj po to anime. Natomiast jeżeli gustujesz w takich klimatach i lubisz od czasu do czasu się wzruszyć – jest to pozycja jak najbardziej dla Ciebie. Miłośnikom mangi Yuki Midorikawy, na podstawie której powstało to anime, filmu nie muszę nawet polecać.

image

Locke Superczłowiek, tomy 1-10

„Locke Superczłowiek” czy też „Choujin Rokku” to 38-tomowa manga autorstwa Hijiri Yuki, która wydawana była od 1980 roku. W Polsce za jej wydanie odpowiadało wydawnictwo Waneko, jednak proces wydawniczy przerwano po dziesięciu tomach. Nie zawinił tu tylko wiek mangi, choć być może był on jednym z ważniejszych czynników, ale wróćmy do początku…

Marzenie o utopijnym państwie wolnym od wojen narobiło już wiele złego w historii, jednak nigdy nie brakowało ludzi, którzy nie próbowaliby urzeczywistnić tej idei. Właścicielka siedemnastu międzygalaktycznych korporacji, Lady Carn zdaje się być właśnie tą, której wreszcie się to uda. Szkoli ona w specjalnych szkołach młodych ludzi na ESP-erów – użytkowników mocy ESP, percepcji pozazmysłowej, innymi słowy, ludzi o specjalnych zdolnościach takich jak telekineza czy teleportacja. Z ich pomocą zamierza ona zbudować „Tysiącletnie Imperium”, utopijne państwo. Szczególne nadzieje rokuje śliczna licealistka Jessica Orlin, która posiada wyjątkowo silną ESP o specyficznym zastosowaniu. Z kolei po drugiej stronie barykady stoi szef Sekcji Wywiadowczej Zjednoczonych Sił Federacji Ziemskiej Ryu Yamaki, którego zadaniem jest powstrzymanie rebelii wszczętej przez Lady Carn. Na pomoc ściąga on kolejnego ESP-era, niemal wszechmocnego Locke’a zwanego Superczłowiekiem. Jak potoczą się losy bohaterów i czy idea „Tysiącletniego Imperium” zostanie urzeczywistniona ? Dlaczego właściwie Locke jest tak silnym ESP-erem ?

Na to ostatnie pytanie odpowiedzi nie otrzymamy, a przynajmniej nie w żadnym z tych dziesięciu tomów, które wydano w Polsce. Jest to jedna z największych nieścisłości fabularnych w „Locke Superczłowieku”, które mnożą się, gdyż poszczególne rozdziały ułożone są achronologicznie. Co prawda Waneko umieściło na końcu pierwszych tomów specjalne kalendarium historii galaktyki, dzięki czemu czytelnik nie gubi się w gąszczu wydarzeń, jednak takie rozwiązanie czasami przeszkadza, zwłaszcza w przypadku dziewiątego i dziesiątego tomu.
Pierwsze dwie części „Locke’a Superczłowieka” zatytułowane „Tysiącletnie Imperium” to według mnie najsłabsze tomy, gdyż często gęsto autor korzysta w nich z utartych schematów. Sama fabuła zarówno w tych jak i w pozostałych tomach nie powala, ale pozostaje największą siłą mangi. Dzieje się tak po części dlatego, iż konkurencja nie jest zbyt duża, ale także po prostu ponieważ zawiera się w niej wiele ciekawych zagadnień i porusza ona temat przeróżnych problemów moralnych związanych z rozwojem technologii i kosmonautyki, więc m.in. problem nadwyżki przyrostu naturalnego i międzyplanetarnych emigrantów, a także kwestię cybernetyki itd.

Natomiast jeśli chodzi o bohaterów, „Locke Superczłowiek” nie ma się czym pochwalić, gdyż w większości są to schematyczne lub bezbarwne postacie, które nie wzbudziły we mnie cieplejszych uczuć. Być może mój osąd jest zbyt surowy, gdyż z drugiej strony znajdzie się w mandze także kilka ciekawych kreacji, jednak już sam Locke może czytelnika rozczarować. Od samego początku aż do tego dziesiątego tomu, na którym skończyłam lekturę, Locke pozostaje równie poczciwy i gotowy do ryzykowania własnym życiem dla słusznej sprawy jak w chwili, w której go poznajemy. Rozumiem, że główny bohater może być czasami odrobinę zbyt doskonały, a jego szlachetność ma wzruszać i imponować czytelnikom, lecz przez to trudniej nam się utożsamić z takim chodzącym ideałem, który w dodatku jest po prostu nie do pokonania w walce i potrafi przeżyć nawet wybuch statku kosmicznego. Niby nie czułam jakiejś specjalnej awersji do Locke’a, a jednak po prostu nie potrafiłam pokochać tego heroicznego poczciwca. Ze wszystkich postaci, które przewinęły się na kartach mangi najbardziej zapadła mi w pamięć Kasandra Al Hassan właśnie dlatego, że nie była czarna czy biała, lecz tak jak każdy z nas kierowała się w dużej mierze emocjami i przez to popełniała błędy, lecz pomimo tego kroczyła wciąż naprzód.

Wiek mangi najlepiej uwidacznia się w oprawie graficznej, a zwłaszcza w kresce, która jest mocno archaiczna. Potrzebowałam trochę czasu na przyzwyczajenie się do sposobu rysowania postaci pana Hijiri Yukiego, choć mam dużą słabość do starszych mang. Chwilami kreska mangaki przypominała mi styl Naoko Takeuchi i być może nie bezzasadnie, gdyż sama autorka „Sailor Moon” przyznawała, że dzieła Hijiri Yukiego stanowią dla niej model dobrego komiksu. Choć projekty postaci mogą początkowo razić, z drugiej strony tła i takie rzeczy jak statki kosmiczne są wykonane dosyć szczegółowo.
„Locke Superczłowiek” wydany został w Polsce w formacie kieszonkowym. Początkowo miałam obawy, co do takiego rozwiązania, jednak okazało się całkiem wygodne w praktyce, choć przez to otrzymaliśmy rysunki również pomniejszone. Z kolei co do tłumaczenia, moim największym zarzutem jest spolszczenie nazwiska „Ryu Yamaki” do „Rju Jamaki”. W tym przypadku uważam, że tłumacz odrobinę przedobrzył.

„Locke Superczłowiek” już wtedy, gdy był wydawany nie zdobył ogromnej popularności w Polsce, tym trudniej, by zdobył ją teraz. Naprawdę trudno wyodrębnić mi jakąś większą grupę czytelników, której mogłabym polecić tę mangę, głównie z powodu tych kilku wad, które mogą przysłonić odbiór całości. Myślę, że największą szansę ma „Locke” spodobać się miłośnikom mang w konwencji science-fiction, które poruszają trudne kwestie moralne. Reszta może spróbować, ale raczej nie polecam.

image

Ao Haru Ride – Ścieżki Młodości, tomy 1-2

„Ao Haru Ride” to wciąż wychodząca manga autorstwa Io Sakisaki. Opowiada ona historię nastoletniej Futaby Yoshioki, która stara się jak tylko może, by nie zwracać na siebie uwagi chłopaków. W szkole odgrywa odpychającą chłopczycę, choć jej prawdziwy charakter jest zupełnie inny. Jak się już tego możemy spodziewać, Yoshioka ma powód, który nakazuje jej ukrywanie własnej osobowości. W gimnazjum dziewczyna doświadczyła bolesnego odrzucenia przez koleżanki z klasy, którym nie podobała się popularność spokojnej Futaby wśród chłopców. Sama Yoshioka deklarowała się, że nienawidzi wszystkich chłopaków, jednak los sprawił, że w pierwszej klasie gimnazjum zakochała się w Kou Tanace z równoległej klasy. Przez pewien czas dziewczyna mogła być szczęśliwa, powoli zbliżając się do ukochanego i już wydawało się, że jej uczucie jest odwzajemniane, ale niespodziewanie po wakacjach Tanaka zmienił szkołę i przeprowadził się, a jego nowego adresu nie znał nikt. Zrozpaczona Yoshioka nawet w liceum tęskniła za chłopakiem i dlatego w pierwszej chwili wydawało jej się, że z tego powodu pomyliła ucznia, który wyglądał zupełnie jak jej pierwsza miłość, z Tanaką. Wkrótce okazuje się, że tym razem Futaba miała rację. Jednak chłopak zmienił się nie do poznania i wcale nie mowa tu o jego nazwisku, które teraz brzmi Mabuchi, ani o wyglądzie. Kou stał się nieuprzejmym, wręcz wrednym, i olewczym grubianinem. Yoshioka nie kryje swojego rozczarowania tą przemianą, jednak następne wydarzenia sprawiają, że sama nie jest pewna, co powinna myśleć o chłopaku.

„Ao Haru Ride” to manga shoujo. Co więcej, to bardzo dobra manga shoujo. Opowiadana historia wydaje się być banalna, ale wszystkie wydarzenia oglądamy z perspektywy dorastającej Futaby, co nadaje jej wiarygodności. Bardzo podobało mi się to, że autorka przedstawiła opowieść chronologicznie, tak więc prolog poświęciła gimnazjalnym latom Yoshioki (właściwie, pierwszej klasie gimnazjum) i uczuciu, które rozwijało się między nią i Tanaką. Dzięki temu Io Sakisaka w dalszej części mangi może skupić się na obecnych wydarzeniach i nie musi się kłopotać rysowaniem retrospekcji, które wyjaśniałyby chociażby reakcję Yoshioki na dźwięk nazwiska „Tanaka”. To bardzo dobre rozwiązanie, tym bardziej, że prolog stwarza okazję do sugestywnego ukazania pierwszej miłości, która powoli połączyła dwoje ludzi. „Ao Haru Ride” jest opowieścią o młodości i dorastaniu; tym stwierdzeniem wcale nie odkrywam Ameryki, ale nic na to nie poradzę, że właśnie ono, według mnie, najlepiej oddaje zalety i wady mangi. Wszystkim tym, którzy przeżyli ten okres będzie ona przypominać ich własną młodość, a ci, którzy obecnie przeżywają swoje młodzieńcze lata z łatwością wczują się w sytuację Futaby i innych bohaterów.

Nie da się ukryć, że to Yoshioka jest największą siłą i zaletą „Ao Haru Ride”. W gimnazjum boleśnie odczuła na sobie skutki zainteresowania, jakie poświęcili jej chłopcy. Odosobniona i wykluczona przez inne dziewczyny z ich społeczności Futaba zaznała samotności i postanowiła w liceum żyć tak, by już nigdy nie zostać sama. Z tego powodu wyrzekła się własnej osobowości i, jak sama później pprzyznała, przez to nie była dostrzec tego, co tak naprawdę jest ważne. Choć znalazła przyjaciółki, to nic jej z nimi nie łączyło poza tym pragnieniem, by nigdy nie zostać samą. Mimo to, wciąż trzymała się kurczowo tej fałszywej „przyjaźni”. Jednak wbrew temu, co można o niej pomyśleć, w rzeczywistości jest silną dziewczyną, która z werwą dąży do samodoskonalenia się. Tak samo jak my wszyscy popełnia błędy, ale to czyni ją tylko postacią bliższą czytelnikowi. Już na podstawie tylko tych dwóch tomów, które przeczytałam jestem w stanie stwierdzić, że to właśnie ona jest moją ulubioną postacią w tej mandze.

Natomiast Kou obecnie prezentuje się mniej interesująco niż główna bohaterka. To typowy buntownik, za którego zachowaniem kryje się trudna przeszłość i nieciekawa sytuacja rodzinna. Na etapie, na którym się znajduję nie mogę napisać o nim zbyt dużo. Ani się do niego specjalnie nie zraziłam, ani go za bardzo nie polubiłam. Poza parą głównych bohaterów, w pierwszych dwóch tomach swoje pięć minut dostają także inne postacie, które prawdopodobnie w dalszych rozdziałach odegrają ważną rolę.

Cóż mogę napisać o kresce Io Sakisaki ? Ona po prostu idealnie pasuje zarówno do konwencji mang shoujo jak i do klimatu opowiadanej historii. Zdążyłam się już rozsmakować w delikatnych i miękkich liniach rysowanych przez panią Sakisaki. Postacie są bardzo ładne, a dziewczęce oczy ogromne i wykonane z dużym pietyzmem. Managaka często używa rastrów, rzadziej rysuje szczegółowe tła, ale nie mogę napisać, by mi to szczególnie przeszkadzało. Najzwyczajniej w świecie przyjęłam, że tak po prostu ma być i nie zastanawiałam się nad tym więcej. Także białe okładki, na których widnieje podobizna jednej postaci przypadły mi do gustu. Wydanie Waneko jest w porządku, lakierowana obwoluta i biały papier nadają mandze uroku lub raczej nie odbierają mandze uroku. Na tłumaczenie nie narzekam, czytało mi się dobrze. Poza tym, mamy także okazję przeczytać kilka (a nawet więcej) słów do czytelników od autorki.

Wielbiciele Io Sakisaki na pewno mają już „Ao Haru Ride” czy też „Ścieżki Młodości” na półkach, ich zachęcać do kupna nie trzeba. Miłośnicy shoujo i dobrze opowiedzianych romansów także powinni sięgnąć po tę mangę, gdyż nie powinna ich rozczarować. Polecam „Ao Haru Ride” szczególnie tym, którzy własną młodość wciąż przeżywają, być może tak jak ja utożsamią się z Yoshioką lub innym bohaterem. Reszta może próbować na własne ryzyko.

Ao.Haru.Ride.600.716091

Chuunibyou demo Koi ga Shitai !

Syndrom gimbusa to przypadłość dotykająca większą część młodzieży w wieku gimnazjalnym. Ten wstydliwy dla ogromnej liczby licealistów wycinek z ich przeszłości to coś, co najchętniej wyrzuciliby ze swojego życiorysu. Właśnie tak czuje się Togashi Yuuta, chłopak, który idąc do klasy pierwszej liceum postanawia zerwać z hańbiącą przeszłością i stać się normalnym nastolatkiem. Z pewnością ma o czym zapominać, gdyż biedaczyna w gimnazjum nieźle narozrabiał. Przedstawiając się jako Mistrz Mrocznych Płomieni i ubierając jak postać z gry, Yuuta bynajmniej nie zrobił na swoich szkolnych kolegach dobrego wrażenia. Wręcz przeciwnie, został wykluczony ze społeczności klasowej i uznany za dziwaka. Jeszcze przez długi czas na wspomnienie tamtych mrocznych dni biednym chłopakiem targały dreszcze, że aż strach. Dlatego wybrał on liceum znajdujące się jak najdalej od jego starego gimnazjum i z czystą kartą rozpoczął rok szkolny. Przynajmniej tak mu się wydawało. Początkowo wszystko szło jak po maśle, porozmawiał z kolegą z klasy, a nawet z najpiękniejsza dziewczyną na roczniku, jednak widmo syndromu gimbusa dopadło go nawet w liceum w postaci ślicznej uczennicy o oku zasłoniętym opaską. Takanashi Rikka pomimo, wydawałoby się, poważnego licealnego wieku, wciąż tkwi głęboko w swoich gimnazjalnych urojeniach. Dziewczyna przedstawia się jako posiadaczka Potwornego Oka i prosi Yuutę o pomoc w poszukiwaniu Głębokiego Horyzontu. Jakby mało było tego, Rikka słyszała o Mistrzu Mrocznych Płomieni, a na dodatek okazała się sąsiadką chłopaka. Brzmi jak niezłe kłopoty, prawda ? Ale to wcale nie koniec. Okazuje się, że siostra  Rikki jest w posiadaniu nagrania jednego z kwiecistych monologów Mistrza Mrocznych Płomieni. Wydaje się, że chłopak nie ma innego wyboru, jak zajęcie się dziewczyną, która i tak nie opuszcza go nawet na krok.

Za „Chuunibyou demo Koi ga Shitai !” odpowiada Kyoto Animation, które znane jest nie tylko z zawsze perfekcyjnej oprawy graficznej, ale także ze świeżych pomysłów. Recenzowane przeze mnie anime nie jest wyjątkiem w żadnym z tych punktów. To, że zaczyna ono jak typowa szkolna komedyjka romantyczna nic nie znaczy. Przede wszystkim, jest to bardzo dobra komedyjka romantyczna. Nie jest ona także „typowa”. Owszem, mamy tu kilka schematów, takich jak chociażby założenie klubu, czy zainteresowanie głównego bohatera piękną i popularną koleżanką z klasy, która, o dziwo, zdaje się również żywić do niego jakieś uczucie, jednak konwencje tych schematów, a przynajmniej drugiego przykładu, zostają bezlitośnie obalone. Sam wątek syndromu gimbusa czyli tytułowego chuunibyou jest bardzo istotny dla fabuły i nie tylko jako przedmiot gagów. Rikka bynajmniej nie tkwi w nim tak głęboko bez powodu. Staje się on też często powodem rozważań bohaterów i przyjmuje przeróżne oblicza, od tego zawstydzającego, aż po sentymentalizm.

„Chuunibyou demo Koi ga Shitai” operuje nie tylko komizmem, ale także dramatyzmem, a ja jestem pełna podziwu dla twórców, którzy potrafili uniknąć postawienia wyraźnych granic pomiędzy momentami poważnymi i zabawnymi. Anime prezentuje się nam jako całość, której nie można podzielić na część pełną lekkiego klimatu i dramatyczną końcówkę, jak to często dzieje się z komediami romantycznymi. Wręcz przeciwnie, jest to historia opowiedziana w taki sposób, by momenty smutne czy poważne i gagi przeplatały się w sposób naturalny, tak, jak w prawdziwym życiu. Także końcowych odcinków nie definiuje wcale schemat, każący klimatowi zagęszczać się w sposób sztuczny, sugerując widzowi, że już niedługo będzie ronił łzy nieprzerwanie, dopóki nie nastąpi szczęśliwe zakończenie. Owszem, nie da się nie zauważyć, że historia dąży do rozwiązania, jednak anime nie popada w fałszywy i wymuszony dramatyzm.

Kolejną rzeczą, która bardzo podobała mi się w „Chuunibyou…” był wątek uczucia rozwijającego się pomiędzy głównymi bohaterami. Odrobinę przypominał mi ten z „Toradory !”, gdyż był on wynikiem przyjaźni i zrozumienia między postaciami. Z dużą przyjemnością śledziłam losy rozwijającej się miłości pomiędzy Rikką a Takanashim, tym bardziej, że dojrzewała ona wraz z nimi. Jeszcze jedno, „Chuunibyou…” to nie jest haremówka ! Yuuta wcale nie jest w centrum zainteresowania wszystkich przedstawicielek płci pięknej w szkole. Według mnie, wychodzi to serii tylko na dobre.

Jako że „Chuunibyou…” to w dużej mierze komedia, należy napisać coś o humorze w tym anime. Chyba nikt nie ma większych złudzeń, na czym oparte są gagi – oczywiście, że na syndromie gimbusa. Jednak z tym pozornie wąskim tematem wiąże się wiele innych przezabawnych rzeczy, a ja sama byłam niesamowicie zaskoczona, gdy w jednym odcinku odnalazłam nawiązanie do „Slayersów”. Sama Rikka i jej chuunibyou są przedmiotem głównie tych bardziej „typowych” gagów, ale także często ogromna wyobraźnia bohaterki kreuje zupełnie inny wymiar humorystycznych scen, a mianowicie możemy oglądać „walki” pomiędzy bohaterami oczami dziewczyny, której fantazja zmienia bójkę toczoną za pomocą mioteł w pojedynek rodem z jakiegoś science-fiction . Irracjonalność tych scen batalistycznych zostaje ukazana widzowi poprzez przedstawienie ich w dwóch perspektywach – w rzeczywistości i wyobraźni Rikki.

Głównymi bohaterami są Yuuta i Rikka, ale oprócz nich istotni dla fabuły są także członkowie klubu założonego przez Takanashi. Mamy więc spokojną senpai Tsuyuri Kumin, której pasją są drzemki, największą piękność klasową, skrywającą mroczny sekret Nibutani Shinkę oraz gimnazjalistkę i zarazem kolejną ofiarę chuunibyou, uczennicę mrocznego kunsztu pod patronatem Rikki, Dekomori Sanae. Poza nimi zwariowane grono istotnych dla fabuły bohaterów uzupełniają siostra Rikki, Tooka, młoda kobieta siejąca postrach wśród licealistów przy pomocy kuchennej chochli oraz Makoto Isshiki, kolega Yuuty, twórca rankingu najpiękniejszych dziewcząt w klasie. Choć wydaje się, że każda postać wpisuje się w jeden określony schemat, potencjalny widz nie może wyciągnąć bardziej mylnego wniosku niż ten. Twórcy umiejętnie korzystają ze schematów, czyniąc z nich swoje narzędzia, lecz w bohaterach „Chuunibyou…” kryje się coś więcej niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Właśnie tak, jak w każdym z nas.

Wypadałoby napisać coś więcej o kreacjach głównych bohaterów. Gdybym oceniła Yuutę jako typowego przeciętniaka, jakich wiele w anime tego gatunku, wyrządziłabym tej postaci ogromną krzywdę. Chłopak owszem dąży do normalności, trudno zresztą mu się dziwić, znając jego „burzliwą” przeszłość. Jednak nie jest to sztandarowa „przeciętność” jaką prezentuje większa część głównych bohaterów komedii romantycznych. Yuuta usiłuje zintegrować się z klasą, wzdycha do największej piękności w klasie, zgłasza się do samorządu klasowego i wcale nie chce mieć nic wspólnego z Rikką i jej zwariowanymi pomysłami. Słowem, żyje jak normalny nastolatek. Jednak paradoksalnie jego przeciętność nie jest wymuszona. On naprawdę jest taki, jak normalny licealista (mimo szczętnie skrywanej tajemnicy Mistrza Mrocznych Płomieni). Dodatko, liczy mu się także na plus, że potrafi zrobić użytek ze swojego mózgu i jego inteligencja jest powyżej średniej głównych bohaterów komedii romantycznych w anime.

Także postać Rikki od razu skojarzyła mi się z bardzo znanym schematem postaci. Wyglądało to mniej więcej tak: przepaska na oku=Misaki Mei=Rei Ayanami= schemat cichej, wypranej z uczuć, tajemniczej dziewczyny. Już po pierwszym odcinku zdecydowanie odrzuciłam ten ciąg skojarzeń jako wierutną bzdurę. Być może Rikka chciałaby sprawiać właśnie takie wrażenie jak pannice wspomniane wyżej, jednak nie do końca jej to wychodzi. Dziewczyna jest czasami dziecinna, pełna entuzjazmu, potrafi się szczerze uśmiechnąć i ma w sobie dużo niekwestiowaneho uroku, a jej chuunibyou to w rzeczywistości skorupa, w której Rikka schroniła się przed przerażającym ją światem. Nie ma wielu przyjaciół, ale tylko dlatego, że nikt nie próbował jej nigdy zrozumieć. Dopiero Yuuta podjął starania w tym kierunku i to głównie dzięki niemu Rikka dojrzała.

Na początku pisałam, że KyoAni jest znane głównie z dwóch rzeczy: pomysłowości i świetnej grafiki. Czas zająć się teraz tym drugim i pozwolić sobie na zachwyt nad piękną kolorystyką, szczegółowymi tłami i miłymi dla oka projektami bohaterów. Właściwie, określenie ich tylko „miłymi dla oka” przynosi ujmę Kyoto Animation, rozwinę więc ten temat, dodając, że tak śliczne postacie żeńskie zdarzają się w jednym anime na sto. Na uwagę zasługują także dopracowane tła i genialna gra światła. Grafika w „Chuunibyou…” prezentuje naprawdę wysoki poziom i wątpię, by ktokolwiek mógł się czuć rozczarowany w tym względzie.
Polubiłam także muzykę, która dobrze oddawała zabarwienie emocjonalne poszczególnych scen, ale nigdy nie wybijała się ponad akcję, tylko stanowiła jej harmonijną całość. Zwłaszcza piosenki w openingu i endingu przypadły mi do gustu i często do nich wracam. Na plus liczę także ciekawą animację openingu.

„Chuunibyou demo Koi ga Shitai !” to anime, które właściwie może oglądnąć każdy, jeśli tylko nie cierpi na alergię na szkolne komedie romantyczne. Zresztą, nawet i taka osoba może spróbować, ponieważ „Chuunibyou…” bynajmniej nie jest schematyczne. Licealistom przypomni ono o ich własnych gimnazjalnych dziwactwach, natomiast gimnazjaliści być może zaczną dostrzegać objawy syndromu gimbusa u siebie. Ja natomiast wyruszam w podróż przez drugą serię tego anime z bagażem pełnym dobrych wrażeń po pierwszej. Mam szczerą nadzieję, że się nie rozczaruję.

image